Tata Potwora

Blog szalonego taty

Category: Życie codzienne (Page 1 of 32)

Edukacja domowa, cz. 4

Po poprzednim wpisie napisał do mnie przyjaciel. Stwierdził, że nie dość wyraźnie podkreśliłem jedną kwestię. Zatem odniosę się do niej już na samym początku. Edukacja domowa nie oznacza, że dziecku ogranicza się kontakty z innymi dziećmi czy osobami spoza wąskiego grona wyselekcjonowanych przez rodziców dorosłych. Taki układ, choć stosowany przez niektórych, jest w zasadzie zaprzeczeniem idei edukacji domowej, która ma pozwalać rozwijać się dziecku we własnym tempie i w przez nie wybranym kierunku.

Edukacja domowa pozwala odnaleźć własne autorytety

Edukacja domowa nie powinna być zamknięciem dziecka w czterech ścianach i zmuszaniem go do kontaktów tylko z rodzicami. To raczej wolnościowa idea, której celem jest dostarczenie rozwijającemu się dziecku jak najszerszej gamy doświadczeń. Również ze strony autorytetów zewnętrznych.

Tutaj odniosę się do uwag mojego drugiego kolegi, który porusza właśnie kwestię autorytetów. Ponownie opowiem najpierw o moich własnych doświadczeniach. Ze szkolnych nauczycieli (z etapów zarówno podstawówki, jak i szkoły średniej) niewielu mogę uznać za autorytet. W zasadzie na myśl przychodzi mi tylko mój wychowawca z klasy IV podstawówki. Zapalony geograf, który potrafił zachęcić nas do aktywności także poza klasą i szkołą. Wspólne wycieczki, harcerstwo, poznawanie tego, co w klasie, również w terenie. Czuć było u niego pasję, chęć i umiejętności przekazywania wiedzy. Niestety zmienił potem szkołę i już więcej nasze drogi się nie skrzyżowały. Zapamiętałem go jednak na zawsze.

Gdy patrzę wstecz byli też nauczyciele, którzy imponowali mi wiedzą, jak wychowawczyni ze szkoły średniej. Byli też tacy, którzy rozwijali w nas inne zainteresowania, jak nauczyciel od PO, który ciągał nas w wakacje na trampingi. Jednak na tym lista autorytetów szkolnych zasadniczo się kończy. Niewiele tego, jak na 12 lat przymusowej edukacji.

Dlatego też nie specjalnie przejmuję się argumentem, że edukacja domowa nie pozwala dzieciom obcować z autorytetami. Powiedziałbym, że mają nawet większe szanse się z nimi zetknąć, o ile rodzice im to umożliwią. Po pierwsze, mogą korzystać z pomocy nauczycieli przedmiotowych, którzy współpracują z placówką, do której przypisane jest dziecko. Przypisane, bo mimo nauki w domu, musi mieć wyznaczoną szkołę, bo system tak działa i już. Po drugie, rodzice mogą zabierać dzieci na ciekawe zajęcia, prowadzone przez prawdziwych pasjonatów. Mogą to być nawet znajomi rodziców, którzy wykonują interesujący zawód. Możliwości jest tutaj wiele.

Edukacja domowa nie jest też dla każdego. Trzeba na nią poświęcić czas i raczej ciężko jest ją prowadzić, gdy oboje rodziców pracuje w sztywnych ramach ośmiogodzinnego etatu. Nasz eksperyment trwa już ponad pół roku. Wyniki poznamy w maju, gdy młody przystąpi do egzaminów. Na pewno ma dużo więcej czasu dla siebie, a my mamy go mniej. Na pewno mamy więcej pracy, zwłaszcza jego mama, która wzięła na siebie obowiązki edukacyjne. Postaram się też zamieścić tutaj wypowiedź młodego. W końcu to on jest głównym beneficjentem tego systemu. Niech sam opowie, czy ma to sens.

Facebooktwittermail
Facebook

Edukacja domowa, cz. 3

Widzę, że edukacja domowa budzi wiele emocji. Z waszych komentarzy przebija się najczęściej jedna wątpliwość. Chodzi tu o słynną i podnoszoną przy każdej dyskusji o ED socjalizację. Zanim przejdę do omówienia, jak wygląda to z perspektywy młodego, pozwolę sobie rzucić trochę tłem historycznym i przemyśleniami dotyczącymi mnie samego.

Edukacja domowa może się odbywać na placu zabaw

Z kolegami ze szkoły podstawowej nie łączy mnie praktycznie nic. Tylko z jednym utrzymuję kontakt, a i tak ostatni raz na żywo widzieliśmy się dziewięć lat temu! Serio, serio. W przypadku szkoły średniej jest ciut lepie, bo część tych osób mam na Facebooku. I to w zasadzie najczęstsza forma kontaktu z nimi.

Dużo silniejsze relacje zbudowałem z ludźmi, z którymi łączyło mnie hobby czy zainteresowania. Psychologowie dowodzą zresztą, że to właśnie tak rodzą się najważniejsze znajomości, które mogą przetrwać lata. Z moich znajomych z czasów młodości praktycznie nikt nie interesował się fantastyką, a później RPG. Wśród osób, z którymi spotykam się na gruncie prywatnym, dominują właśnie tacy, plus rodzice innych dzieci, plus przyjaciel, z którym dzielimy pasję piwną.

Dlatego uważam, że niepotrzebnie budowany jest mit potrzeby socjalizacji na poziomie szkoły. Praktycznie nigdy więcej w swoim życiu nie spotkasz się z ludźmi z jednego rocznika, bo w pracy zetkniesz się z różnorodnymi ludźmi. Do tego, w dzisiejszych czasach, będziesz pracować raczej z ludźmi o podobnych zainteresowaniach (wiem, że nie każdy i czynię tu mocne uogólnienie). Wynika to z coraz większej specjalizacji zawodowej i łączeniu pracy z pasją. W moim przypadku się to świetnie sprawdza i mam nadzieję, że w życiu młodego też.

Po tym przydługim wstępie, przechodzimy do samego młodego. Był w o tyle komfortowej sytuacji, że edukacja domowa rozpoczęła się dla niego po dwóch latach spędzonych w podstawówce. Molochu, pełnym różnorodnych dzieciaków, z których większość nie interesowała się rzeczami innymi od piłki. A młody interesuje się wszystkim, tylko akurat nie sportem. Zawsze jednak stał gdzieś pośrodku, nie będąc odludkiem, ale trzymając się z dwoma najlepszymi kumplami i lejąc w nos trzeciego. Z tą dwójką kontakt trzyma do dziś, spotykają się po ich szkolnych zajęciach, odwiedzają się, bawią na placu zabaw.

Młody ma też świetny kontakt z częścią koleżeństwa z dawnego przedszkola. Oni bywają u nas, on bywa u nich, bawią się na placu. Gdy pojawiła się edukacja domowa, zaczęliśmy obserwować interakcje młodego z otoczeniem. Okazuje się, że nie ma żadnych problemów, aby odnaleźć się w nowej grupie. Na spotkaniu ED, ku naszemu zdziwieniu, przejął inicjatywę i zagonił wszystkie dzieciaki do zabawy w chowanego. Na zajęciach wspinaczkowych, po początkowym okresie nieśmiałości, świetnie dogaduje się z kolegami i koleżankami. Podobnie jest w każdej sytuacji, gdy wpada w nową grupę dzieciaków – czy to na urodzinach, wyjazdach, placach zabaw itp. Nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów z nowymi osobami, ale wiadomo, że najlepsza zabawa jest ze sprawdzonym towarzystwem.

Zaobserwowaliśmy jeszcze jedno ciekawe zjawisko. Gdy młodego zabrakło w szkole, jego dwóch najlepszych kumpli wpadło w pole oddziaływania trzeciej osoby (tej, którą młody lał w nos). Następują tam rozłamy i bunty. Dość powiedzieć, że chwilowo nie można zaprosić obu kumpli na raz, bo mogłoby dojść do scysji. Gdy jeden lub drugi kolega opowiada o szkolnych przepychankach, nasz młody stara się pozostać dyplomatą. Podsłuchujemy czasem z żoną, jak zręcznie manewruje, aby nie urazić, ani jednego, ani drugiego. Dość dawno wykształcił sobie podejście, że nie każdy musi interesować się tym samym, ale trzeba to uszanować. To są chwile, gdy jego dojrzałość rozkłada nas na łopatki.

Młody dobrze odczytuje ludzi. Jeżeli ktoś jest fałszywy, robi mu krzywdę czy nie pasuje do światopoglądu, to zostaje odstawiony na bok. Ale też delikatnie i z taktem. Odnoszę wrażenie, że młody znajdzie swoją grupę w zupełnie innym miejscu niż szkoła. I tam też pewnie zbuduje relacje miłosne. Obserwowałem go niedawno podczas spotkania z trójką dziewczyn, z których dwie widział pierwszy raz w życiu. Po trzech minutach bawili się wszyscy razem, a jedna z nich wyraźnie zagięła na niego parol. Pewnie znów spotkają się w wakacje. Nie mogę się tego doczekać.

Mam nadzieję, że odpowiedziałem choć częściowo na wasze wątpliwości. Pozostaję przy stanowisku, że edukacja domowa nie jest dla każdego. W naszym przypadku sprawdza się jak na razie świetnie. Młody doświadczył zwykłej szkoły i jej nie pokochał. Teraz sprawdza inny model kształcenia. Co będzie dalej? Zobaczymy.

Odnośnie autorytetów wypowiem się kolejnym razem. Może uda mi się też dojść do opowieści o biurokracji.

Facebooktwittermail
Facebook

Edukacja domowa, cz. 2

Miałem dziś pisać o tym, że edukacja domowa jest tłamszona w Polsce przez zbędną biurokrację, ale możliwe, że zostawię to do kolejnego wpisu. Dziś chciałbym się odnieść do pytań i komentarzy. Myślę, że będzie to dobra wskazówka dla osób, które rozważają przejście na ten rodzaj nauczania.

Edukacja domowa rozwija kreatywność

Edukacja domowa to przede wszystkim codzienna praca. Jak zatem wygląda nasz dzień i co się zmieniło? Zacznijmy od tego, że Mama Potwora wykonuje wolny zawód, w związku z czym może poświęcić swój czas na nauczanie kontrolę edukacji młodego. Poza naturalnymi predyspozycjami, ma też wykształcenie związane z nauczaniem, więc jest jej zdecydowanie łatwiej. Codziennie, od poniedziałku do piątku, spędza z młodym 3 do 4 godzin na realizacji podstawy programowej. Uczą się języka polskiego, matematyki, angielskiego i wszystkich innych potrzebnych rzeczy.

Moja szanowna małżonka poświęca swój czas na przygotowanie zajęć. Zawsze stara się prowadzić je w ciekawy sposób, choć korzysta z podręczników. Pewnych zadań nie da się zrealizować bez nich. I trzeba przyznać, że właśnie one najbardziej wkurzają młodego.

To nie jest tak, że edukacja domowa, to sielanka. Młody frustruje się, ma czasami dość, nie ma chęci, ani motywacji. Nie zapałał z dnia na dzień wielką chęcią do nauki, choć ta, która realizowana jest przez zabawę lub odkrywanie interesujących go rzeczy, idzie mu zdecydowanie łatwiej. Uwielbia programowanie i komputery. Robili zajęcia z bezpieczeństwa sieciowego na Sieciakach, uczył się mądrego korzystania z Google, YouTube’a i sieci jako takiej. Do tego doszedł edytor tekstu, grafiki oraz programowanie w Scratch Jr. z książki wydanej przez PWN “Scratch Jr. Oficjalny podręcznik”. Przerobiliśmy go od A do Z i młody potrafi zrobić swoją prostą grę w świecie Gwiezdnych Wojen, gdzie strzela się w różne rzeczy. Kolejny etap to będzie zwykły Scratch.

Zajęcia komputerowe interesują go najbardziej, ale te z matmy i języka polskiego też potrafią zainteresować. Przyznam, że moja żona staje na głowie, aby były interesujące. Jestem pod wielkim wrażeniem nakładu środków i energii, które temu poświęca.

Resztę dnia młody może zagospodarować sobie w dowolny sposób. Oczywiście czasem są wycieczki w teren, jak jest pogoda to spędza czas na podwórku. Może przez godzinę grać lub oglądać bajki. Tworzy własne budowle, pisze opowiadania, ale też bywa tak, że się nudzi. W środy ma basen ze mną, a w piątki ścianę wspinaczkową.

Edukacja domowa wymagała zmian także ode mnie. Mam to szczęście, że mam elastyczne godziny pracy. W związku z tym wstaję w tygodniu o 5:30 i zapylam do roboty na 6. Wychodzę o 14 i mogę przejąć młodego od żony, tym samym ją odciążając i pozwalając pracować zarobkowo. Gdy w końcu syn pada i śpi, mogę się zająć dodatkową pracą. W rezultacie padam na pysk około 23-24. Czasem mam szansę obejrzeć pół odcinka serialu, zanim zaryję nosem w poduszkę.

Edukacja domowa charakteryzuje się tym, że nie ma prac domowych. Po zakończeniu tych 3-4 godzin zajęć młody ma wolne. To jest fantastyczna sprawa. Czekamy aż zrobi się cieplej, bo wtedy będziemy mogli wychodzić na plac zabaw. Albo jak spadnie śnieg, żeby szaleć na sankach.

Na temat rejonizacji i paskudnych wymogów prawnych wypowiem się następnym razem. Czekam na dalsze pytania!

 

Facebooktwittermail
Facebook

Edukacja domowa, cz. 1

Pytaliście jak wygląda edukacja domowa młodego. Zatem odpowiadam. Zdecydowaliśmy się na tę formę nauczania, bo mieliśmy już dość modelu, w którym dziecko nudziło się w szkole, a potem musiało realizować program w ramach pracy domowej. Wynikało to z równania w dół i poświęcania czasu lekcyjnego tym, co nie wyrabiali. To był powód pierwszy.

Edukacja domowa

Edukacja domowa zlikwidowała prace domowe, bo całość podstawy programowej da się, w przypadku edukacji wczesnoszkolnej, zamknąć w 3-4 godzinach spokojnej pracy dziennie. Resztę czasu dziecko może poświęcić na co tylko chce. To był powód drugi.

Zastanawialiśmy się czy młodemu nie będzie brakować kontaktów z kolegami. Biorąc pod uwagę, że większość ekipy w jego byłej klasie była zainteresowana piłką nożną, nie był to trudny wybór. Z dwoma kolegami, których lubił, młody widuje się co najmniej raz w tygodniu. Do tego jeździ na ściankę, gdzie też wspina się w grupie dziecięcej oraz chodzi na basen. Od wiosny dojdzie też plac zabaw, więc problemu nie ma.

Młody będzie musiał zdać egzamin. Mógłby zdać go już w marcu, ale jest też termin w maju. Tym samym będzie miał wakacje dużo wcześniej niż jego rówieśnicy snujący się z ciężkimi plecakami do szkoły.

To były główne powody naszej decyzji. Okazało się jednak, że przejście do systemu edukacji domowej nie jest takie łatwe. Nasz kochany kraj nie kocha indywidualistów i rzuca im kłody pod nogi. Jednak o tym w kolejnym wpisie.

Jeśli interesuje was jakiś konkretny aspekt edukacji domowej, to śmiało pytajcie. Postaram się o tym opowiedzieć w kolejnych postach.

Facebooktwittermail
Facebook

Wpis dla ludzi o mocnych nerwach

Miało być częściej, a jest rzadziej. Można powiedzieć, że żyję na takich obrotach, że nie mam kiedy taczek załadować. Ale dzisiaj nie będzie o tym. Dziś opowiem wam historię, która przydarzyła mi się w weekend, gdy trwały Targi Książki w Krakowie. Historię trochę straszną, trochę obrzydliwą i przede wszystkim potwornie wkurzającą. Czułem się, jak ten kot z obrazka, serio.

Wściekły kot oddaje moje uczucia

W niedzielę, ostatni dzień trwania Targów Książki, wybrałem się na nie z młodym. Czytelników bloga raczej nie dziwi fakt, że ośmioletni już potomek, czyta namiętnie komiksy i książki. Raczej nie wyobraża sobie życia bez możliwości czytania, co oczywiście bardzo nas cieszy. Dlatego zapakował się ze mną do samochodu i ruszyliśmy pobuszować na stoiskach.

Pech chce, że po drodze z Kurdwanowa do Nowej Huty (dla niezorientowanych w topografii Krakowa podpowiadam, że jedna dzielnica jest na południu, a druga na północnym wschodzie miasta), jedzie się przez teren, gdzie roi się od billboardów. Do tego jeden z największych, umieszczony jest tak, że widać go przez dłuższy czas, gdy zjeżdża się z potężnej górki w stronę centrum miasta.

I właśnie ten olbrzymi plakat, został wybrany przez szalonych zwyrodnialców, zwących się obrońcami życia poczętego. Piszę o szalonych zwyrodnialcach, choć uwierzcie mi, że po głowie chodzą znacznie mocniejsze określenia i mało które jest cenzuralne. Oczywiście domyślacie się, że na tej olbrzymiej płachcie, smaganej podmuchami orkanu, zaprezentowano zakrwawiony płód. Wielki na kilka metrów, widoczny przez całą drogę z góry. Widziałem go codziennie w drodze do pracy i wkurzał mnie strasznie już wtedy, ale teraz, wypatrzył go też młody.

Widziałem w lusterku, że na jego twarzy obrzydzenie mieszało się z ciekawością. I oczywiście padło pytanie, które musiało paść.

– Tato, a co to jest aborcja?

No żesz kurde balans. Bardzo kur#$ dziękuję obrońcom życia poczętego, że w dniu, który miał być pełen pozytywnych wrażeń, zafundowali mojemu dziecku coś takiego. Bardzo wam #@#% dziękuję bando $%^&$@. Co trzeba mieć w głowie, żeby wieszać takie plakaty? Co trzeba mieć w głowie, żeby pozwalać takie plakaty wieszać? To ma być wrażliwość i obrona dzieci? Serio? Ktoś się ty chyba z $%^#$! na łby pozamieniał!

Wybaczcie mi proszę te wulgaryzmy, ale naprawdę szlag mnie trafił i dalej trzyma, bo jak sobie o tym przypomnę, to nie muszę pić kawy, ciśnienie mi skacze.

Ponieważ mamy zasadę, że nie ma tematów tabu i jeśli dziecko o coś pyta, to należy mu udzielić odpowiedzi, więc zebrałem się w sobie i wyjaśniłem, czym jest zabieg aborcji i dlaczego się go wykonuje. Oczywiście w sposób delikatny, na ile to jest możliwe przy tak trudnym temacie. Młody oczywiście zapytał, czemu ktoś wiesza takie plakaty. Wyjaśniłem mu zatem, że niektórzy mają spaczone poczucie moralnego obowiązku i usiłują przez zastraszenie narzucić swoje poglądy innym. Młody, z bardzo poważną miną, trawił wszystkie zdobyte informacje. Po czym powiedział.

– Nie podoba mi się ten plakat. Jest okropny. Nie powinien tu wisieć.

I zakończył temat. Byłem pod wrażeniem tego, jak dobrze przyjął to wszystko, ale jednocześnie wewnętrznie szlag mnie trafiał, że muszę z dzieckiem rozmawiać o takich tematach. Bo uważam, że ani czas, ani miejsce nie były ku temu odpowiednie. Ale skoro zostałem wywołany do tablicy, to odpowiedzi udzieliłem.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie obchodzi mnie czy ktoś jest za, czy przeciw aborcji. Nie byłem, nie jestem i zapewne nie będę w stanie zabrać głosu w tej sprawie, bo uważam, że nie mam odpowiedniej wiedzy i tak naprawdę prawa oceniać i mówić głośno co o tym myślę. Natomiast, jako ojciec i mężczyzna, który długo czekał na możliwość bycia rodzicem, mam pełne prawo protestować przeciwko takiej manifestacji poglądów. Bez względu na to, po której stronie tej strasznej barykady bym się nie znajdował, nie potrafię zrozumieć dlaczego ktoś wiesza takie plakaty. A także nie rozumiem, dlaczego instytucje miejskie na to pozwalają. Uważam, że jest to przekroczenie wszelkich granic, wstyd i hańba. Nie tędy wiedzie droga!

Jest jednak pozytywny aspekt całej sprawy. Gdy wracaliśmy z targów, widziałem, że plakat częściowo był już naderwany przez wiatr. Gdy w poniedziałek jechałem do pracy, wisiał już w strzępach. Chciałbym wierzyć, że siła wyższa też nie mogła znieść tego plugastwa.

Facebooktwittermail
Facebook

Page 1 of 32

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén