Tego dnia mieliśmy w planach pławienie się. Po śniadaniu i spakowaniu gratów do samochodu, przejechaliśmy 300 metrów i udaliśmy do Lalandii. Z zewnątrz ten kompleks przypomina olbrzymi betonowy klocek z przytwierdzonym z boku wielkim kolorowym kołem. To jest potężna zjeżdżalnia w tropikalnym aquaparku. Mieliśmy okazję ją przetestować.
Po wejściu do Lalandii opadły nam szczęki. Naszym oczom ukazała się włoska, a może hiszpańska uliczka wieczorową porą. Podświetlone lampami, malowidło błękitnego nieba, latarnie i stylizowane restauracje i domy robiły ogromne wrażenie.
Lalandia jest wielkim kompleksem rozrywkowym, który zapewnia także miejsca noclegowe, w dziesiątkach położonych za nią domków. Wypoczywający mogą korzystać z wielu atrakcji. Największą jest oczywiście tropikalny aquapark, ale jest tam jeszcze pole do minigolfa, małpi gaj, gdzie prowadzi się warsztaty dla dzieci, ścianka wspinaczkowa, lodowisko, a nawet niewielka górka do zjeżdżania na nartach.
Nas jednak interesował aquapark. Kiedy weszliśmy do olbrzymiej hali z ust młodego wydobyło się głośne “łał”. Szczególnie, gdy zobaczył olbrzymi plac zabaw wodnych dla dzieci, z dwoma zjeżdżalniami i olbrzymią wanną, która opróżniała się wielką kaskadą na skaczące radośnie dzieci. Nas bardziej zainteresowała płynąca leniwie wokół tego placu rzeka, gdzie można było wypocząć na oponie.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od basenu ze sztuczną falą. Potem testowaliśmy małpie umiejętności młodego na basenie dla dzieci. Zjeżdżaliśmy na małym basenie, a potem poszliśmy na zjeżdżalnie. Na pierwszy ogień zabrałem czteroosobowy materac i poszliśmy na najbardziej hardkorowy zjazd. Ten, który widać było na zewnątrz budynku. Zaczęło się niewinnie, ot jedziemy sobie i mijamy zakręty. A potem nagle zobaczyłem, że kończy się rura. To znaczy nie kończyła się, tylko opadała pod ostrym kątem. Poszliśmy w dół jak bomba, a potem po olbrzymich ścianach. Młody i ja byliśmy zachwyceni. Mama młodego mniej i wyglądała, jakby chciała nas zamordować.
Dlatego na tę zjeżdżalnię poszliśmy jeszcze tylko raz, bo na tyle dała się namówić. Jeździliśmy za to rurami na jedno i dwuosobowych pontonach, a także na specjalnych dywanikach. Bardzo podobało nam się to, że młody mógł jechać wszędzie, choć na najostrzejszych trasach, tylko w towarzystwie osoby dorosłej.
Kiedy testowanie zjeżdżalni się nam znudziło, popławiliśmy się w jacuzzi i popłynęliśmy szybką rzeką. Okazało się, że wychodzi ona poza budynek. Na szczęście pogoda była ładna i przygrzewało słoneczko. Młodemu strasznie się to podobało i rzekę pokonaliśmy kilka razy.
W sumie bawiliśmy się na basenach ponad 6 godzin. Na tyle długo, że młodemu zrobiło się niedobrze. Wyszliśmy więc i ruszyliśmy w drogę do Kolding. Po drodze zatrzymaliśmy się przy fabryce LEGO, ale młody był już tak zmęczony, że nie miał siły wyjść z samochodu. Drogę do miasta przespał, a gdy weszliśmy do apartamentu padł i już nigdzie nie poszedł.
Dlatego zwiedzanie miasta odbywaliśmy w ratach, przy okazji polując na coś dobrego do jedzenia. Wyborów było wiele, więc oboje byliśmy usatysfakcjonowani. Młody spał i dopiero rano kolejnego dnia docenił uroki apartamentów w centrum miasta. Nasz apartament był okrągły, z przepięknym widokiem na zamek i jezioro. W pełni wyposażony, doskonale nadawał się na bazę wypadową.
Podczas zwiedzania miasteczka, zakupiłem piwo z lokalnego browaru – głowy nie urwało, ale było całkiem niezłe. Wieczorem siedzieliśmy w apartamencie i przez olbrzymie okna oglądaliśmy przepięknie podświetlony zamek. Kolejny dzień, miał przynieść nowe atrakcje.