Tata Potwora

Blog szalonego taty

Author: Tata Potwora (Page 2 of 32)

Wpis dla ludzi o mocnych nerwach

Miało być częściej, a jest rzadziej. Można powiedzieć, że żyję na takich obrotach, że nie mam kiedy taczek załadować. Ale dzisiaj nie będzie o tym. Dziś opowiem wam historię, która przydarzyła mi się w weekend, gdy trwały Targi Książki w Krakowie. Historię trochę straszną, trochę obrzydliwą i przede wszystkim potwornie wkurzającą. Czułem się, jak ten kot z obrazka, serio.

Wściekły kot oddaje moje uczucia

W niedzielę, ostatni dzień trwania Targów Książki, wybrałem się na nie z młodym. Czytelników bloga raczej nie dziwi fakt, że ośmioletni już potomek, czyta namiętnie komiksy i książki. Raczej nie wyobraża sobie życia bez możliwości czytania, co oczywiście bardzo nas cieszy. Dlatego zapakował się ze mną do samochodu i ruszyliśmy pobuszować na stoiskach.

Pech chce, że po drodze z Kurdwanowa do Nowej Huty (dla niezorientowanych w topografii Krakowa podpowiadam, że jedna dzielnica jest na południu, a druga na północnym wschodzie miasta), jedzie się przez teren, gdzie roi się od billboardów. Do tego jeden z największych, umieszczony jest tak, że widać go przez dłuższy czas, gdy zjeżdża się z potężnej górki w stronę centrum miasta.

I właśnie ten olbrzymi plakat, został wybrany przez szalonych zwyrodnialców, zwących się obrońcami życia poczętego. Piszę o szalonych zwyrodnialcach, choć uwierzcie mi, że po głowie chodzą znacznie mocniejsze określenia i mało które jest cenzuralne. Oczywiście domyślacie się, że na tej olbrzymiej płachcie, smaganej podmuchami orkanu, zaprezentowano zakrwawiony płód. Wielki na kilka metrów, widoczny przez całą drogę z góry. Widziałem go codziennie w drodze do pracy i wkurzał mnie strasznie już wtedy, ale teraz, wypatrzył go też młody.

Widziałem w lusterku, że na jego twarzy obrzydzenie mieszało się z ciekawością. I oczywiście padło pytanie, które musiało paść.

– Tato, a co to jest aborcja?

No żesz kurde balans. Bardzo kur#$ dziękuję obrońcom życia poczętego, że w dniu, który miał być pełen pozytywnych wrażeń, zafundowali mojemu dziecku coś takiego. Bardzo wam #@#% dziękuję bando $%^&$@. Co trzeba mieć w głowie, żeby wieszać takie plakaty? Co trzeba mieć w głowie, żeby pozwalać takie plakaty wieszać? To ma być wrażliwość i obrona dzieci? Serio? Ktoś się ty chyba z $%^#$! na łby pozamieniał!

Wybaczcie mi proszę te wulgaryzmy, ale naprawdę szlag mnie trafił i dalej trzyma, bo jak sobie o tym przypomnę, to nie muszę pić kawy, ciśnienie mi skacze.

Ponieważ mamy zasadę, że nie ma tematów tabu i jeśli dziecko o coś pyta, to należy mu udzielić odpowiedzi, więc zebrałem się w sobie i wyjaśniłem, czym jest zabieg aborcji i dlaczego się go wykonuje. Oczywiście w sposób delikatny, na ile to jest możliwe przy tak trudnym temacie. Młody oczywiście zapytał, czemu ktoś wiesza takie plakaty. Wyjaśniłem mu zatem, że niektórzy mają spaczone poczucie moralnego obowiązku i usiłują przez zastraszenie narzucić swoje poglądy innym. Młody, z bardzo poważną miną, trawił wszystkie zdobyte informacje. Po czym powiedział.

– Nie podoba mi się ten plakat. Jest okropny. Nie powinien tu wisieć.

I zakończył temat. Byłem pod wrażeniem tego, jak dobrze przyjął to wszystko, ale jednocześnie wewnętrznie szlag mnie trafiał, że muszę z dzieckiem rozmawiać o takich tematach. Bo uważam, że ani czas, ani miejsce nie były ku temu odpowiednie. Ale skoro zostałem wywołany do tablicy, to odpowiedzi udzieliłem.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie obchodzi mnie czy ktoś jest za, czy przeciw aborcji. Nie byłem, nie jestem i zapewne nie będę w stanie zabrać głosu w tej sprawie, bo uważam, że nie mam odpowiedniej wiedzy i tak naprawdę prawa oceniać i mówić głośno co o tym myślę. Natomiast, jako ojciec i mężczyzna, który długo czekał na możliwość bycia rodzicem, mam pełne prawo protestować przeciwko takiej manifestacji poglądów. Bez względu na to, po której stronie tej strasznej barykady bym się nie znajdował, nie potrafię zrozumieć dlaczego ktoś wiesza takie plakaty. A także nie rozumiem, dlaczego instytucje miejskie na to pozwalają. Uważam, że jest to przekroczenie wszelkich granic, wstyd i hańba. Nie tędy wiedzie droga!

Jest jednak pozytywny aspekt całej sprawy. Gdy wracaliśmy z targów, widziałem, że plakat częściowo był już naderwany przez wiatr. Gdy w poniedziałek jechałem do pracy, wisiał już w strzępach. Chciałbym wierzyć, że siła wyższa też nie mogła znieść tego plugastwa.

Facebooktwittermail
Facebook

Wyprawa duńska – dzień trzeci

Tego dnia mieliśmy w planach pławienie się. Po śniadaniu i spakowaniu gratów do samochodu, przejechaliśmy 300 metrów i udaliśmy do Lalandii. Z zewnątrz ten kompleks przypomina olbrzymi betonowy klocek z przytwierdzonym z boku wielkim kolorowym kołem. To jest potężna zjeżdżalnia w tropikalnym aquaparku. Mieliśmy okazję ją przetestować.

Wnętrze LalandiiPo wejściu do Lalandii opadły nam szczęki. Naszym oczom ukazała się włoska, a może hiszpańska uliczka wieczorową porą. Podświetlone lampami, malowidło błękitnego nieba, latarnie i stylizowane restauracje i domy robiły ogromne wrażenie.

Lalandia jest wielkim kompleksem rozrywkowym, który zapewnia także miejsca noclegowe, w dziesiątkach położonych za nią domków. Wypoczywający mogą korzystać z wielu atrakcji. Największą jest oczywiście tropikalny aquapark, ale jest tam jeszcze pole do minigolfa, małpi gaj, gdzie prowadzi się warsztaty dla dzieci, ścianka wspinaczkowa, lodowisko, a nawet niewielka górka do zjeżdżania na nartach.

Nas jednak interesował aquapark. Kiedy weszliśmy do olbrzymiej hali z ust młodego wydobyło się głośne “łał”. Szczególnie, gdy zobaczył olbrzymi plac zabaw wodnych dla dzieci, z dwoma zjeżdżalniami i olbrzymią wanną, która opróżniała się wielką kaskadą na skaczące radośnie dzieci. Nas bardziej zainteresowała płynąca leniwie wokół tego placu rzeka, gdzie można było wypocząć na oponie.

Widok na zamek w Kolding z naszego apartamentu

Widok na zamek w Kolding z naszego apartamentu

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od basenu ze sztuczną falą. Potem testowaliśmy małpie umiejętności młodego na basenie dla dzieci. Zjeżdżaliśmy na małym basenie, a potem poszliśmy na zjeżdżalnie. Na pierwszy ogień zabrałem czteroosobowy materac i poszliśmy na najbardziej hardkorowy zjazd. Ten, który widać było na zewnątrz budynku. Zaczęło się niewinnie, ot jedziemy sobie i mijamy zakręty. A potem nagle zobaczyłem, że kończy się rura. To znaczy nie kończyła się, tylko opadała pod ostrym kątem. Poszliśmy w dół jak bomba, a potem po olbrzymich ścianach. Młody i ja byliśmy zachwyceni. Mama młodego mniej i wyglądała, jakby chciała nas zamordować.

Dlatego na tę zjeżdżalnię poszliśmy jeszcze tylko raz, bo na tyle dała się namówić. Jeździliśmy za to rurami na jedno i dwuosobowych pontonach, a także na specjalnych dywanikach. Bardzo podobało nam się to, że młody mógł jechać wszędzie, choć na najostrzejszych trasach, tylko w towarzystwie osoby dorosłej.

Jeden z najbardziej charakterystycznych domów w Kolding

Jeden z najbardziej charakterystycznych domów w Kolding

Kiedy testowanie zjeżdżalni się nam znudziło, popławiliśmy się w jacuzzi i popłynęliśmy szybką rzeką. Okazało się, że wychodzi ona poza budynek. Na szczęście pogoda była ładna i przygrzewało słoneczko. Młodemu strasznie się to podobało i rzekę pokonaliśmy kilka razy.

W sumie bawiliśmy się na basenach ponad 6 godzin. Na tyle długo, że młodemu zrobiło się niedobrze. Wyszliśmy więc i ruszyliśmy w drogę do Kolding. Po drodze zatrzymaliśmy się przy fabryce LEGO, ale młody był już tak zmęczony, że nie miał siły wyjść z samochodu. Drogę do miasta przespał, a gdy weszliśmy do apartamentu padł i już nigdzie nie poszedł.

Kościół św. Mikołaja w Kolding

Kościół św. Mikołaja w Kolding

Dlatego zwiedzanie miasta odbywaliśmy w ratach, przy okazji polując na coś dobrego do jedzenia. Wyborów było wiele, więc oboje byliśmy usatysfakcjonowani. Młody spał i dopiero rano kolejnego dnia docenił uroki apartamentów w centrum miasta. Nasz apartament był okrągły, z przepięknym widokiem na zamek i jezioro. W pełni wyposażony, doskonale nadawał się na bazę wypadową.

Ratusz w Kolding

Ratusz w Kolding

Podczas zwiedzania miasteczka, zakupiłem piwo z lokalnego browaru – głowy nie urwało, ale było całkiem niezłe. Wieczorem siedzieliśmy w apartamencie i przez olbrzymie okna oglądaliśmy przepięknie podświetlony zamek. Kolejny dzień, miał przynieść nowe atrakcje.

Facebooktwittermail
Facebook

Wyprawa duńska – dzień drugi

Obudził nas deszcz. Lało jak z cebra i potwornie wiało. Słowem, mieliśmy typowo duńską pogodę. Wybraliśmy się na pirackie śniadanie, po którym młody zachwycał się konsolami Nintendo w salce zabaw. Ponieważ ciągle lało i wiało, Mama Potwora stwierdziła, że ona poczeka do południa, gdy pogoda miała się poprawić, a my możemy sobie iść.

Alex w siedzibie LEGO

Młody w siedzibie LEGO

Ubraliśmy się na cebulkę, na wierzch zakładając nieprzemakalne ubrania i poszliśmy w stronę LEGOLANDU. Stwierdziliśmy jednak, że skoro potwornie leje, to zajrzymy jeszcze do siedziby LEGO, która znajduje się dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej. Tam młody zaznaczył swoją obecność budując swoje imię na tablicy z klocków. Zbudował też drugie, stojące na wielkim zbiorniku z klockami. Młody już wie, że będzie tam pracował, a hobbystycznie tworzył gry.

Trzeba się było podpisać

Trzeba się było podpisać

Kiedy szliśmy do LEGOLANDU potomek przemykał pod oknami pracowników LEGO, którzy trzymają na nich różne modele – w tym takie, których nie ma jeszcze w sprzedaży. Budził tym życzliwe uśmiechy i kilka osób nawet mu pomachało. Weszliśmy do LEGOLANDU i zaczęliśmy drugi dzień zabawy. W deszczu też jest tam co robić. Część atrakcji jest we wnętrzach, więc można się schować przed deszczem. Poza tym dość szybko przestało lać, a zaczęło mżyć.

W olbrzymim X-Wingu

W olbrzymim X-Wingu

Ponownie zaliczyliśmy atrakcje NinjaGo, Dom Strachów, kolejkę polarną, a także symulatory lotnicze. Gdy zrobiło nam się niedobrze poszliśmy oglądać pingwiny, a potem walczyliśmy z pożarem w specjalnej atrakcji. Ponieważ byliśmy jedyną drużyną, odnieśliśmy bezapelacyjne zwycięstwo. Zaczęliśmy też szukać atrakcji, których nie udało nam się zaliczyć poprzedniego dnia. Jeździliśmy smoczą kolejką górską, która zaczyna się dość niewinnie od przejazdu przez zamek i podziwiania dużej liczby rzeźb z klocków. Potem jest już szybka, bardzo przyjemna jazda. Jeździliśmy kolejką LEGO Technic, kręciliśmy się w pirackich baliach, a młody walczył na miecze z panem ze sklepu. Zbudował też sobie trzy figurki, które mógł później kupić. Strasznie mu się to podobało.

Własne budowle z LEGO są najlepsze

Własne budowle z LEGO są najlepsze

Wtedy do parku dotarła Mama Potwora. Nabyła cudownie żółte, oczo… płaszcze z logotypem LEGOLANDU. Razem poszliśmy na film 4D LEGO Przygoda. Zupełnie nowe przygody znanych bohaterów bardzo przypadły nam do gustu. Później młody potrzebował oddechu i budował swoje konstrukcje w sali LEGO Friends. Mama dała się też zaciągnąć na różne atrakcje, a Tata dzielnie sekundował.

Prezydenci z klocków LEGO

Prezydenci z klocków LEGO

Na koniec zostawiliśmy sobie przejazd kolejką dookoła Minilandu, czyli tej części parku, gdzie znajduje się mnóstwo budowli wykonanych z klocków. Jeżdżą tam pociągi, samochody, samoloty (nie latają) i pływają statki. Aby obejrzeć to wszystko dokładnie potrzeba około dwóch godzin – nam, z padającym ze zmęczenia młodym, wystarczyła jedna. Nowością są repliki najwyższych budynków świata i robią olbrzymie wrażenie. Jest też część poświęcona Star Wars i mnóstwo miast i miasteczek z całego świata. Wszystko w otoczeniu kwiatów, drzew i krzewów. Jest tam mnóstwo ruchomych i interaktywnych elementów. Tuż obok znajduje się też olbrzymia replika X-Winga, zbudowana w całości z klocków. W samym parku pełno jest elementów z klocków. W sumie jest ich podobno 65 milionów. Chodząc po parku, można w to uwierzyć.

Olbrzymie wieżowce z LEGO

Olbrzymie wieżowce z LEGO

Zakończyliśmy tradycyjnie w sklepie, po czym poszliśmy do poznanej poprzedniego dnia knajpki na pyszną pizzę. Wracaliśmy nad rzeczką, gdzie umieszczono kilkadziesiąt nowoczesnych rzeźb. Jedną z nich wykonano we współpracy z dziećmi. Po posiłku młody odzyskał energię i poleciał, tym razem z Mamą, na trampolinę. Ja odpoczywałem i zbierałem siły na kolejny dzień, gdzie mieliśmy odwiedzić Lalandię i wyruszyć do Kolding.

Facebooktwittermail
Facebook

Wyprawa duńska – noc i dzień pierwszy

Emocje już trochę opadły, nadeszła więc chwila, aby opisać naszą ponad tygodniową eskapadę do Danii. Dzięki mojej wspaniałej pracy i zaproszeniu od LEGOLANDU, mieliśmy okazję zwiedzić spory kawałek Jutlandii, a także skoczyć na chwilę do Kopenhagi.

LEGOLAND Holiday Village

Domek LEGO Ninjago w LEGOLAND Holiday Village

Młody nie mógł się doczekać na wyjazd i żył nim przez ostatnie tygodnie. Nie tylko zresztą on, bo ja również przebierałem nogami w boksie startowym. Aby nie tracić niepotrzebnie jednego dnia, postanowiliśmy wyruszyć w drogę wieczorem. Jechaliśmy Potworomobilem, więc było nam wygodnie i mogliśmy spakować wszystko, co tylko przyszło nam do głowy. Przede wszystkim zabraliśmy ciuchy na każdą pogodę, bo prognozy nie były zbyt optymistyczne. Dość powiedzieć, że udało nam się, z trudem, bo z trudem, zmieścić w samochodzie ze wszystkim i punktualnie o 20:37 wyruszyliśmy w trasę.

Zane

Mały duży Zane z LEGO Ninjago

Pogoda była ładna, słońce już się schowało i nie świeciło w oczy – w końcu jechaliśmy na zachód. Drogi do granicy też były znane i dobre, więc jechało się bardzo przyjemnie. Pierwszy postój wypadł przed granicą z Niemcami, gdzie dotankowaliśmy auto i wykonaliśmy szereg innych koniecznych czynności, których pozwolę sobie nie opisać. Przejechaliśmy nad Nysą Łużycką i pognaliśmy “nach Berlin”. Młody, który zdrzemnął się tylko chwilę przed Wrocławiem, był w trybie pełnej aktywności. Słuchał muzyki, gadał i generalnie nie mógł spać. Dlatego też oglądał nocny Berlin, gdy przejeżdżaliśmy przez miasto w środku ciemnej nocy. Jedynymi pojazdami, które łamały ograniczenia prędkości były autokary i ciężarówki na polskich blachach. Generalnie ruch nie był duży.

Ninjago

Plac zabaw LEGO Ninjago w LEGOLAND Holiday Village

Kolejny postój, wypadł już za Berlinem, gdzie dorwała nas też niepogoda. Popadywało trochę do rana, gdy przed Hamburgiem odbiliśmy na drogę 404 na północ. Młody chwilę pospał, ale obudził się na stacji benzynowej i nie spał już do końca podróży. Wielkie wrażenie zrobił na nim most na Kanałem Kilońskim, a potem korek na granicy Duńskiej. Autostrada była ograniczona do jednego pasa i obstawiona policją i służbą graniczną. Jednak nam umundurowana pani kazała jechać dalej. Dalsza droga do Kolding, gdzie odbiliśmy na boczne drogi do Billund przeszła całkiem szybko.

LEGOLAND Holiday Village

Wejścia do restauracji w LEGOLAND Holiday Village pilnują piraci

Wtedy miałem już oczy na zapałki, ale kawa trzymała mnie przy życiu. Spędziłem za kierownicą ponad 12 godzin i przejechałem prawie 1200 kilometrów. Młody pilnie wypatrywał znaków, świadczących, że zbliżamy się do stolicy klocków LEGO. Na wjeździe do miasta, tuż przy fabryce, wypatrzył pierwsze olbrzymie, kolorowe bloki. Podjechaliśmy pod LEGOLAND Holiday Village, gdzie okazało się, że domek już na nas czeka, a także, że zapraszają nas na śniadanie.

LEGOLAND

Przed wejściem do LEGOLAND Holiday Village

Nowiutkie domki utrzymane w stylu LEGO Ninjago spowodowały, że młody oszalał z radości. Na ścianie, nad stołem wisiał wielki plakat, przedstawiający bohaterów. Zasłonki, okleiny na meble czy elementy szaf również nawiązywały do tej niezwykle popularnej serii. W łazience widniały plakaty motywujące do postępowania, jak prawdziwy Ninja. Domek był oczywiście z kuchnią, lodówką i pełnym osprzętem, więc mogliśmy przygotować sobie jedzenie, ale skoro było śniadanie, to poszliśmy do restauracji pirackiej. Poszłoby nam szybciej, gdyby młody co chwila nie stawał przy wszystkich figurkach z LEGO, oraz zachwycał się kaczką, która wlazła w rabatkę pełną bratków.

LEGOLAND Holiday Village

Znajdź dwie kaczki

Napchaliśmy się bekonem, jajkami i robionymi własnoręcznie naleśnikami i korzystając ze słonecznej, choć chłodnej pogody, poszliśmy do LEGOLANDU. Możecie sobie wyobrazić zachwyt młodego, który chłonął wszystkie atrakcje jak gąbka. My byliśmy trochę zząbieni (czyli w wersji zombie), ale obserwowanie czystej radości młodego dodawało nam energii. Odwiedziliśmy Atlantis, gdzie ludziki LEGO szaleją z żyjątkami morskimi, kino 4D (byliśmy na filmie LEGO Nexo Knights), atrakcje Ninjago, które musieliśmy zaliczyć kilka razy. Machanie rękami i trafianie w potwory to naprawdę niezła zabawa. A tunel przeszkód Lloyda młody pokonał na każdym poziomie trudności po kilka razy. Ja tylko na najprostszym.

LEGOLAND

LEGO Atlantis – nasz ludzik wśród ryb

W miasteczku westernowym Mama Potwora poddała się i poszła kupić kawę (nietanią, jak wszystkie posiłki w barach i restauracjach w Danii). Ponieważ pogoda dopisywała, spłynęliśmy canoe, a potem jeszcze chlapaczem wikingów, a także zaliczyliśmy dom strachów. Wciągaliśmy się na linach, kręciliśmy na karuzelach i bujaliśmy na bujawkach. Dobiliśmy się ekspresem polarnym oraz szkołą pilotów, gdzie można zaprogramować swój własny lot. Na to poszliśmy dwa razy, ale kolejnego dnia dołożyliśmy więcej. Odwiedziliśmy też starożytną świątynię, gdzie strzelaliśmy do kolorowych świateł. Atrakcji było tyle, że zabrakło nam czasu na wszystkie. W perspektywie był jednak kolejny dzień. A zabrakło go nam, bo mieliśmy w planach zajrzeć jeszcze do centrum Billund i za kulisy budowy LEGO House.

LEGO House

Wielkie drzewo w LEGO House

Dotarliśmy na miejsce i dzięki kontaktom z mojej poprzedniej wizyty zajrzeliśmy do środka, gdzie powstało wielkie, zbudowane z 6,3 miliona klocków drzewo. LEGO House otwiera się dopiero we wrześniu i wygląda na to, że wszystko będzie gotowe na czas. Potem zjedliśmy obiad w lokalnej restauracji u niezwykle sympatycznego osobnika, który twierdzi, że ma dziesięć różnych narodowości. Spokojnym spacerkiem wróciliśmy jeszcze do LEGOLANDU.

Ninjago

Dwóch prawdziwych Ninja

Zakończyliśmy zabawę wizytą w sklepie, gdzie młody próbował podnosić wszystkie największe pudła z LEGO. Zachwycaliśmy się też nowymi zestawami, które na świecie będą dostępne dopiero 1 czerwca. Zrobiliśmy małe zakupy – zbudowane przez młodego samodzielnie figurki, pociąg LEGOLAND i figurkę Batmana, do której dodawano Batpoda. Tego samego, którego cwaniaki z Allegro sprzedają po 150 zł.

LEGO Star Wars

W sklepie można było spotkać bohaterów Star Wars

Jeśli myślicie, że to był koniec, to jesteście w błędzie. Choć my padaliśmy z nóg, to młody miał jeszcze mnóstwo sił. Odwiedził plac zabaw Ninjago w naszym ośrodku, poszedł oglądać zwierzątka, które tam mieszkają (króliki, kozy i osiołki) oraz skakał przez ponad godzinę na wielkiej trampolinie. Biegał też po torze przeszkód. Słowem, bawił się wyśmienicie.

LEGOLAND Holiday Village

Dokarmianie królika w LEGOLAND Holiday Village

Po powrocie do domku rodzina padała po kolei do łóżek. Zostałem ostatni na posterunku, wrzucając fotki na Facebooka, ale i potem zacząłem zasypiać. To był naprawdę intensywny czas, a przecież dalej miało być równie ciekawie.

Facebooktwittermail
Facebook

Rower, podejście drugie

Wychodzi na to, że mogę zostać prorokiem. W kwietniu 2015 roku pisałem “Jeszcze jakieś dwa lata znoju i będzie można jeździć razem na wycieczki”. I proszę bardzo. Mamy kwiecień roku 2017 i młody jeździ na rowerze jak szalony. Wszystko odbyło się w ostatni weekend, co więcej w prima aprilis. Gdy moja małżonka zaproponowała, żeby odkręcić boczne kółka od roweru i zabrać młodego do Parku Lotników, nie sądziłem, że uda nam się cokolwiek osiągnąć. Od ponad dwóch lat starałem się zachęcić potomka do jazdy na rowerze, a skutki były co najwyżej średnie. Dlatego nie kwapiłem się specjalnie do tej wyprawy, zwłaszcza, że chciałem się zdrzemnąć po przedwczesnej pobudce. Nie było mi to jednak dane.

Młody pokochał rower

Pogoda była przepiękna, więc w sumie po chwili nawet nie bardzo żałowałem, że muszę ruszyć cztery litery z domu. W perspektywie miałem co prawda mnóstwo pracy, ale przecież robota nie zając, zawsze zdąży człowieka dopaść i przygnieść do ziemi. Na parkingu wydłubałem z bagażnika rowerek, a mama usadziła na nim młodego i stał się cud. Potomek wziął się i pojechał. Tak po prostu, z lekkim tylko popychem. Fru i już. Stałem zbaraniały i nie mogłem zebrać szczęki z rozgrzanego asfaltu. Co prawda z hamowaniem było trochę gorzej, a i kolejne starty sprawiały pewne trudności, to jednak widać było, że jest wielka chęć jazdy.

Objechaliśmy cały park. Spędziliśmy trochę czasu na tropieniu wiewiórek i graniu w piłkę, a potem pojechaliśmy uczcić osiągnięcia lodami i dobrym obiadem. Po powrocie na osiedle młody ciągle chciał iść na rower. To było niesamowite. Ganiał na nim z kumplami i szło mu coraz lepiej. Sytuacja powtórzyła się w niedzielę. Potomek jeździł jak szalony, tylko dalej nie szło mu z hamowaniem. Doszło zatem do tego, do czego dojść musiało. Potężna kraksa połączona z wywrotką i zdarciem kolana. Nastąpiło chwilowe obrażenie na rower. Jednak po południu znów można było ruszyć do akcji.

Młody szalał tym razem z mamą. Potrenował hamowanie i spędził na rowerze kolejnych kilka godzin. Wyraźnie mu się to spodobało i można oczekiwać, że lada dzień będzie chciał, żeby jeździć z nim na dłuższe wyprawy. Oznacza to, że będę musiał odkurzyć swój rower, który ostatnio był w użyciu w 2012 roku podczas wyprawy do Norwegii. Przeczuwam wymianę dętek, odrdzewianie i inne radosne regulacje. Będzie dużo brudu i radości. Ale wspólny przejazd na dłuższej trasie z pewnością będzie tego wart. No chyba, że młodemu się znudzi.

Facebooktwittermail
Facebook

Page 2 of 32

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén